poniedziałek, 28 czerwca 2010

AKIRA XV - SHIJO

     Merte siedział w swej skromnej zakonnej celi rozmyślając o Bogu i o tym jakie życie jest niesprawiedliwe. Został dzisiaj wysłany wraz z trzema innymi zakonnikami do Grenoble po prowiant. Chodząc po targu wyszukiwał dla zakonu najlepsze produkty. W końcu jako pomocnik zakonnego kucharza musiał wiedziec co kupować. To był dla niego swego rodzaju test. Jak skompletuje odpowiednio potrzebne towary to zostanie młodszym kucharzem. Merte był dość niskiego wzrostu, o ciemnych włosach i oczach w kolorze włoskich orzechów. Przemykał miedzy straganami, aż dotarł do dziwnego zaułka. Rozejrzał się dookoła. Nigdzie nie było widać jego towarzyszy. A jego wzrok przykuł bezdomny siedzący na stopniach pobliskiego domu.
- Biedaku – powiedział Merte – zbłąkana owieczko Boża.
- Boga nie ma – wychrypiał mężczyzna ubrany w łachmany.
- Ależ jest. Tylko trzeba w niego uwierzyć.
- Gdyby Bóg istniał nie siedziałbym teraz tutaj i nie żebrał o kawałek chleba dla potomnych. – odparł tamten.
- Właśnie w tym jest łaska Boża, że za życia nie mając nic, w niebie będziesz miał wszystko…
- Jaaaaaaasne. I pan w to wierzysz???
  Słowa bezdomnego zachwiały na moment i tak kruchą już wiarę Merte. Ale po chwili się zreflektował.
- Tak. Wierzę z całego serca.
     Bezdomny machnął brudną dłonią i zniknął w ciemności bramy pod którą siedział.
     Biedny człowiek - pomyślał Marte. Zastanowił się nad bezdusznym systemem władzy kolejnych francuskich rządów i polityków raczacych się kawiorem w swoich iście królewskich rezydencjach. Każda władza jest taka sama najpierw obiecują złote góry, a później likwidują miejsca pracy i podwyższają podatki. Nie daja możliwości przetrwania najbiedniejszym klasom. Merte miał za sobą lata młodości. Przeżycie pół wieku na tym bezkształtnym świecie wiele go nauczyło.
     Jego rozmyślania przerwał bardzo mocny kopniak w kostkę. Aż zawył z bólu. Rozejrzał się dookoła i ujrzał kilku chłopcó w wieku od 14 do 19 lat. Najwyższy z nich, dobrze zbudowany chłopak z fryzurą gorszą niż stare miotły w klasztornym magazynie wyrwał mu worek z zakupami.
- Co my tu mamy? – zaśmiał się szyderczo, rzucając ów worek drugiemu rudemu dzieciakowi – Klera wyszedł się przewietrzyć. – dodał złośliwie.
     Rudy chłopak wyrzucił całą zawartość. Ziemniaki zakupione na niedzielny obiad zakonników rozsypały się na wszystkie strony świata i jeden z nich potoczył się do stóp Merte. Zakonnik chciał go podnieść i w tym momencie chłopak z miotlastą fryzurą kopnął go w tyłek łamiąc przy tym kość ogonową.
- Nie próbuj żadnych sztuczek staruchu. – powiedział.
     Merte spojrzał na rudego, który do złudzenia przypominał mu jego brata Bertranta z czasów, kiedy byli jeszcze dziećmi. Pamiętał dzień w którym wraz z matką wybrali się na jarmark, gdzie zakupili u zaprzyjaźnionego cukiernika oponki. Bertrant uwielbiał oponki i kiedy matka kazała mu nieść worek z zakupami, ten buszował w nim tak długo, aż zjadł je wszystkie. Jednak rudy chłopak nie mógł być Bertrantem. Po pierwsze dlatego, że brat Merte miał już ponad czterdzieści lat, a dwa dlatego, iż zginął ledwie tydzień temu w wypadku samochodowym. Zostawił ciężarną żonę i trzyletniego syna Izaaka.
- Wyskakuj z kasy świętoszku! – krzyknął znów dryblas wyciągając nóz spod połów koszuli.
- Przykro mi, ale nic nie mam. – odparł Merte widząc jak jajka, które zakupił lądują jedno po drugim na bruku zaułka.
- Ściemniasz! – krzyknął chłopak i ruszył w stronę zakonnika. Po krótkiej szamotaninie wbił mu ostrze noża w brzuch.
- Niech cię wszyscy Diabli!!! – wrzasnął Merte, po czym uświadomiwszy sobie co powiedział zakrył usta dłońmi.
- Złego Diabeł nie zabierze. – odezwał się nożownik śmiejąc się do rozpuku.
- Czyżby??? – odezwał się czyjś lodowaty głos za plecami Merte.
     Powiało chłodem i zglinizną, jakby ów ktoś dopiero co wyszedł z grobu. Chłopcy zamarli w bezruchu, po czym wszyscy co do jednego zwiali na targowisko. Merte zwijał się z bólu na kamiennym bruku zaułka. Nie słyszał jak nieznajomy podszedł do niego.
- Jak się czujesz człowieku? – spytał tym samym lodowatym tonem głosu.
     Zakonnik spojrzał na postać w czarnym płaszczu, o cerze bielszej niż śnieg i oczach pomarańczowych niczym zachodzące słońce. Chciał mu podziękować jednak nie zdąrzył, gdyż jego wzrok zalała ciemność.
 
     Alucard nie zastanawiał się ani chwili dłużej. Rozerwał szatę zakonnika i wgryzł się swymi kłami w jego szyję. Zakonnik powoli otworzył oczy.
- Co się stało? – spytał zdezorientowany.
- Uratowałem panu życie.
- Dziękuję panu z całego serca.
  Alucard uśmiechnął się tylko w odpowiedzi pod połami płaszcza. Nie chciał wystraszyć poczciwego człowieka.
- Wracaj dobry człowieku do swoich zajęć. – powiedział wampir podając zakonnikowi worek z zakupami, które o dziwo były w stanie nienaruszonym.
     Merte jeszcze raz mu podziękował, po czym odwrócił się, aby wrócić na targ. Przypomniał sobie jednak, że nawet nie wie kim jest jego wybawca. Odwrócił się spowrotem, aby go o to spytać. W zaułku nie było juz nikogo. Merte już miał odejść zawiedziony, kiedy ujrzał leżący na ziemi klucz. Podszedł bliżej i podniósł go. Schował do kieszeni habitu, po czym oddalił się w swoją stronę. W zakonie nie powiedział nikomu o zajściu w zaułku.
- Niedługo północ. Trzeba iść spać. – powiedział sam do siebie układając się na posłaniu nie świadomy jakie zaszły w nim zmiany.

piątek, 25 czerwca 2010

AKIRA XIV - TENSHI NO SHOSHITSU

     Luni siedziała na krześle obok sofy. Była lekko zdezorientowana w całej tej sytuacji. Teraz już wiedziała dlaczego Mesi Hahuro nie zdziwiło jej imię dość nietypowe w ludzkim świecie. Dziewczyna była przystankiem w drodze Anioła do osiągnięcia najwyższego poziomu mocy. Lunitari tak naprawdę nie wiedziała jak ma się zachować w takiej sytuacji.
- Szkoda, że nie ma ze mną Diabli. Ta to zawsze wie co zrobić. – wyszeptała sama do siebie.
     Nagle usłyszała pukanie do drzwi.
- Tu policja miasta Los Angeles! Proszę otworzyć! – powiedział jakiś męski głos za drzwiami.
     Luni jako demon poruszała się bezszelestnie, więc podeszła do drzwi i zmieniając swoją postać w mgłę wyszła na korytarz. Stało tam dwóch mężczyzn. Jeden w kapeluszu z rondem, czarnym policyjnym mundurze, był w wieku około 35 lat i miał ciemną karnację. To właśnie on pukał do mieszkania Mesi. Drugi około 60, niski i łysawy rozmawiał z sąsiadką z naprzeciwka.
- Panie odkąd ta dziewczyna się tutaj wprowadziła, to tutaj spokoju nie ma! Wiecznie się drze o północy jakby ją ze skóry obdzierali!
- Spokojnie, proszę pani. Zajmiemy się tym.
- Mam nadzieję! Bo tutaj nie da sie mieszkać!
- Musimy wywarzyć drzwi. – wtrącił się w pewnej chwili czarnoskóry mężczyzna.
     Zanim jeszcze Luni zdążyła cokolwiek zrobić spróchniałe drewno rozpadło się ukazując wnętrze pokoju. Ku wielkiemu zdziwieniu nie tylko policjantów ale również Luni, która nadal była pod postacią mgły. Pokój był zupełnie pusty.
- Nikogo tu nie ma. – powiedział młodszy mężczyzna.
- Dziwne. – odparł łysawy. – Jest pani pewna, że tutaj w ogóle ktoś mieszka? – spytał sąsiadkę.
- No wie pan! -  obruszyła się i trzasnęła drzwiami swego mieszkania, które o mały włos nie wyleciały z futryny.
- Chyba jest pewna.- uśmiechnął się cynicznie ciemnoskóry policjant.
- Ciekawe, gdzie się podziała ta jej sąsiadka w takim razie?
     To pytanie kłębiło się również w głowie Luni, która nadal pod postacią mgły wypłynęła na ulice Los Angeles. Kiedy znalazła się w Avenue Park zmieniła swą postać, czym nieświadomie zaskoczyła parę nastolatków kochających się w krzakach pod osłoną nocy.

czwartek, 17 czerwca 2010

AKIRA XIII - DISUKABARI LUNI

     Lunitari spacerowała ulicami Los Angeles bardzo niezadowolona z nieroztrzygniętej potyczki z Platynowłosym. Niestety ich cudowną walkę na smierć i życie przerwał Alucard. Mówi się, że van Helden znalazł swoją siostrę. Ile w tym prawdy tego nie wiedział nikt. Była też zła na Diabli, która obracając się wokół wampirów napewno wiedziała o tatuażu tego paskuda. Lunitari nie potrafiła jednak gniewać się długo na przyjaciółkę która bądź co bądź uratowała jej życie. Zastanawiała się też jak to możliwe, że Platynowłosy miał wytatuowany znak demonów. Wynikało z tego, że albo był kiedyś demonem, albo człowiekiem. Jedno i drugie trochę mało realne. Jako demon nie mógł się przemienić w wampira. A jako człowiek nie mógł być wampirem czystej krwi, którym przecież był. Luni się tak zamysliła, że nie zauważyła stojącej przed nią wysokiej blond dziewczyny. Dopiero kiedy na nią wpadła ich oczy się skrzyzowały.
- Przepraszam panią. – odparły obie w tym samym momencie.
- Ha ha ha!!! – zaśmiała się dziewczyna ukazując idealnie równe i białe zęby. – Jestem Mesi. Mesi Hahuro. – przedstawiła się i podała Luni wypielęgnowaną dłoń.
- Lunitari Srebrzysta. – odparła demonica, również podając jej dłoń.
- Napijesz się kawy? – spytała Mesi.
- Nie piję kawy, ale… – Luni musiała pogrzebać w pamięci, żeby wydobyć to co mogła jeść lub pić w świecie ludzi.
- Ok. Nie ma problemu wybierzesz coś sobie z menu. – usmiechnęła się blondyna i łapiąc Luni za nadgarstek pociągnęła w stronę kawiarni o szumnej nazwie „Papa’s Caffe”.
     Obie weszły do środka i usiadły przy jedynym wolnym o tej porze stoliku. Był właśnie sezon na piłkarzy, więc trudno było o jakiekolwiek wolne miejsce tam gdzie były telewizory.
- Nie wiem co oni w tym widzą – powiedziała Mesi kiedy nagle rozległ się wrzask podnieconych kibiców – 24 chłopa lata za jedną głupią piłką. – westchnęła i otworzyła kartę dań leżącą na stoliku.
     Luni nie czekając na nic również zajżała do menu:
1. Homar w sosie krewetkowym.
2. Makaron po neapolitańsku.
3. Łosoś po krakowsku…
przewróciła stronę na taką z napisem „Drinki”. Zamknęła oczy i na ślepo wybrała palcem jedną z pozycji. Kiedy otworzyła oczy Mesi patrzyła na nią dziwnym wzrokiem, a obok stała zmęczona życiem kelnerka w przykrótkiej spódniczce.
- Co podać? – spytała kelnerka, której rude włosy zakrywały twarz za każdym razem, kiedy pochylała się aby cos zapisać.
- Ja poproszę espresso i naleśniki z owocami.
- A ja  Blue Lagune i… lody waniliowe.
     Kelnerka spojrzała na Luni takim wzrokiem jakby ta spadła z kosmosu. No może nie była z tego świata ale co w tym dziwnego, że ktoś je słodkie lody i popija alkoholem? Luni bardzo lubiła takie eksperymenty.
- Przyjęłam. – powiedziałą ruda i odeszła.
- Masz… Hmmm… Interesujący sposób bycia.
- A dziekuję, lubię wyróżniać się z tłumu.
11 wieczorem czasu ludzkiego.
     Siedziały w „Papa’s Cafe” już ponad pieć godzin, kiedy nagle Mesi zerwała się z miejsca.
- Och…!!! Muszę lecieć przepraszam cię bardzo. – powiedziała wzywając kelnerkę ruchem dłoni.
- Tak prosze pani? – spytała ruda.
- Proszę rachunek.
- Już przynoszę.
     Zanim jednak rudowłosa dziewczyna przyniosła rachunek mesi zdążyła zebrać wszystkie swoje rzeczy i wrzucić je do torebki w oliwkowym kolorze.
- należy się 46 dolarów i 27 centów.
- Proszę. – Hahuro podała kelnerce pieniądze.
  Razem wyszły w nocną przestrzeń.
- Odprowadzić cię? – spytała demonica.
- Nie dziękuję ci Luni. Ja… O…! właśnie mam taksówkę. – powiedziała i wskoczyła do samochodu, który jeszcze dobrze nie zdążył się zatrzymać. – Green Street 208. – podała po czym taksówka ruszyła z piskiem opon.
     Luni została sama, ale już wiedziała co zrobi. Wiedziała, ze musi podązyć za tą dziewczyną. Zmieniła swą postać w mgłę i przepłynęła nha Green Street 208.
11:45 wieczorem czasu ludzkiego.
     Mesi Hahuro resztkami sił weszła na trzecie piętro obskurnej kamienicy na obrzeżach Los Angeles. Zamknęła drzwi. Zrzuciła z siebie wszystkie ubrania, zostając jedynie w koronkowych majtkach. Wiedziała co za chwilę nastąpi. Po 5 minutach Mesi zaczęła się wić jak wąż. Ujżała wpływająca przez okno mgłę, która po sekundzie zmieniła się w Luni, którą dzisiaj poznała. Chciała coś powiedzieć ale nie była w stanie.
     Luni ptarzyła na Mesi pełzającą po podłodze w salonie. Jej oczy były błędne, a ciało na plecach zaczęło się uwypuklać.
- Co jest do cholery? – spytała samą siebie.
     Podeszła bliżej i wtedy z wielkim trzepotem z łopatek Mesi wyłoniły się białe skrzyła,k zajmujące niemal pół salonu. Wysiłek dla orgnizmu był tak wielki, że panna Hahuro zemdlała. Luni podeszła do niej. Delikatnie podniosła z podłogi i położyła na rozłożonym łóżku.
- Kurcze. Przeciez to Anioł… Jednak przepowiednia nie kłamała.

piątek, 4 czerwca 2010

AKIRA XII - TOSHOKAN

     Caroll wracała z kolejnej rozprawy, która wygrała. Powinna była się z tego cieszyć. Jednak… Wcale nie było jej do śmiechu. Tęskniła trochę za, tym który uważał się za wampira. W końcu nie pokazywał się już od miesiąca. Ciekawa była co się z nim dzieje. Czasami miała wrażenie, że ktoś ją śledzi, ale czy to był ów tajemniczy nieznajomy, czy tylko jej chora wyobraźnia. Tego nie była w stanie stwierdzić. Ostatnio nawet poszła do biblioteki, żeby wypożyczyć książki o wampirach i dowiedzieć się czegoś więcej. Bibliotekarka, która znała Caroll z tego, że czyta tylko prawnicze książki była bardzo zdziwiona taką nietypową lekturą.
- Panno McKalvin… Od kiedy interesuje się pani fantastyką?
- Od kiedy ty interesujesz się tym co ja czytam, Sue.
     Może to i nie była zbyt przyjemna odpowiedź, ale co Sue obchodziło, co czyta Caroll. Zgarniając książki z lady tak się spieszyła, że wypadł rysunek z jednaj z nich. Obrazek przedstawiał księgę z rubinem. Schyliła się, aby go podnieść. Jej dłoń zetknęła się z niewyobrażalnie bladą i zimną dłonią jakiegoś mężczyzny, który chciał jej pomóc. Spojrzała na niego. Facet uśmiechnął się promiennie ukazując dwa rzędy śnieżnobiałych zębów.
- Proszę. – powiedział podając jej kartkę.
- Dzię… dziękuję. – odparła.
     Mogłaby przysiądz, że ten gość wyglądał jak wampir. Czyżby to była już obsesja? Potrząsnęła głową zamykając oczy i robiąc głęboki wdech. Chciała coś jeszcze powiedzieć. Otworzyła oczy i… nie zobaczyła już nikogo. Rozejrzała się po bibliotece. Po bladym mężczyźnie nie było nawet śladu.
- Pomóc ci w czymś jeszcze? – spytała Sue.
- N… nie. – odparła Caroll i czym prędzej wyszła z biblioteki.